Moja droga do ukraińskości

Mirosław Malesz, Moja droga do ukraińskości, – „Dyskusja”, Kwartalnik Wojewódzkiego Domu Kultury, Białystok, nr 4/24/90 (1990 październik-grudzień), s. 35-37.

Od dzieciństwa mieszkam w jednej z północnopodlaskich wsi, położonej niedaleko na południe od Narwi. Gdy byłem mały nie znałem innego języka oprócz tego, jakim rozmawiali moi rodzice, czyli północnopodlaskiej gwary języka ukraińskiego. Dopiero w wieku sześciu lat zacząłem rozmawiać po polsku i to z pewnością bardzo słabo, czego oczywiście nie byłem w stanie wtedy ustalić. Jednakże rozmawiałem w języku polskim ze świadomością, że nie jest to mój język.
W drugiej klasie szkoły podstawowej rozpocząłem naukę języka białoruskiego. To właśnie od tej pory zacząłem zwracać bardziej uwagę na słowo „Białorusin”, „białoruski” i utożsamiać się z tą nazwą jako określeniem swojej przynależności narodowej. Dziwny to był jednak ten język ojczysty, gdy porównywałem go z językiem, którym posługiwałem się na co dzień w domu. Chociaż byłem wtedy jeszcze mały, to wcale nie musiałem czytać żadnych prac naukowych, aby stwierdzić, że mój język jest „niepoprawny” w stosunku do „języka ojczystego” jakiego uczono nas w szkole. Ten kompleks gorszości pozostał w mojej podświadomości już na długie lata. Dopiero, gdy dowiedziałem się jaka jest prawda, rozwiały się moje rozterki. Ale droga do tej prawdy nie była taka łatwa, jak mogłoby się wydawać.
Przez długie lata mojej nauki w szkole podstawowej miałem poczucie przynależności do narodu białoruskiego. Skąd ja miałem wiedzieć, że tak nie jest? Nie wiedziałem, że na nas, na młode pokolenie wschodniosłowiańskiej ludności południowej części woj. białostockiego była zastawiona podwójna pułapka. Pierwsza jej część miała na celu „wyłapać” najmniej opornych i spolonizować ich. Druga jej część, bardziej podstępna, miała i ma w dalszym ciągu za zadanie wciągnąć pozostałych do innej cudzej zagrody. W jednym i drugim przypadku jest to olbrzymia tragedia. Wychowało się już dwa pokolenia janczarów (tak, janczarów!!!), którzy na dźwięk słowa, które mogło być im najdroższym reagują ze złością. Czy nie jest to dziwne, że dziś mogę swobodnie rozmawiać na tematy ukraińskie z rodowitymi Polakami i spotykam się nich z olbrzymim zainteresowaniem, a w rozmowach z ludźmi z moich okolic nigdy nie można nawet wspomnieć o tym.
W ogóle termin „ukraiński” był, a po części jest dalej używany na Podlasiu jako coś obcego, a często nawet w ujemnym znaczeniu. I tak na przykład wiedziałem, że „ukraiński” generał Własow zdradził swoją Armię Czerwoną i przeszedł na stronę Niemców, albo też, że na naszych terenach „Ukraińcy” pomagali Niemcom wyłapywać partyzantów radzieckich itd. itp. Poza tym wszystko co było ukraińskie było czymś dalekim, niedostępnym, cudzym. Brak prasy ukraińskiej, książek, radia, możliwości kształcenia się w języku ukraińskim powodował niemożność zrozumienia przez zwykłych ludzi tego, co jest, a co nie jest ukraińskie. Natomiast wszystkie te zdobycze kultury były możliwe do zrealizowania w języku białoruskim. Oczywiście też w niewystarczającym stopniu, jeżeli brać pod uwagę rodowitych Białorusinów, ale w wystarczającym, aby zdezorientować ludność pochodzenia ukraińskiego o niewykrystalizowanej tożsamości narodowej.
W jaki sposób mnie udało się osiągnąć rzecz – zdawałoby się nieosiągalną – stanąć ponad poziomem ogólnej dezorientacji? Przede wszystkim myślę, że pomogła mi tutaj ciągła potrzeba poszukiwania prawdy, którą to cechę zawdzięczam swoim rodzicom, zwykłym rolnikom, ale ludziom wielkiego ducha.
Kiedy uczyłem się w szkole podstawowej tożsamość narodowa nie była dla mnie problemem. Obracałem się w rodzinnym środowisku utożsamiającym się z białoruskością. Było to dla mnie wówczas czymś naturalnym, wszystko to, co było święte dla ogółu, było święte dla mnie. Każde „wychylenie się” było czymś nie do pomyślenia. Dopiero gdy przeniosłem się do Białegostoku i oderwałem się od swego środowiska, różnice, jakie dzieliły mój język i język białoruski, zaczęły odgrywać coraz większą rolę. Znowu kompleks gorszości odrodził się i dał znać o sobie. Chociaż dalej stałem na stanowisku, że język, którym mówię w domu, jest językiem białoruskim, to jednak coraz częściej zaczynałem w to wątpić. Zawsze, gdy spotykałem się z ludźmi rozmawiającymi w języku białoruskim czułem jakiś dystans.
Los sprawił, że w internacie mieszkałem z kolegami pochodzącymi z różnych okolic woj. białostockiego, u których język ich przodków był jeszcze w użyciu. Tak się złożyło, że jeden z nich rozmawiał w gwarze białoruskiej, natomiast pozostali w gwarze ukraińskiej, nic oczywiście o tym nie wiedząc. I cóż się okazało? Oto różnice językowe jakie nas dzieliły (pochodziliśmy z różnych okolic Północnego Podlasia – Klejniki, Orla, Milejczyce, Siemiatycze) nie były przez moich kolegów traktowane jako istotne. Natomiast język osoby pochodzącej z obszaru zamieszkanego przez ludność białoruską (okolice Siemianówki) wzbudzał natychmiastową reakcję u pozostałych, którzy określali go jako dziwny i śmieszny. Ja oczywiście oponowałem i starałem się bronić kolegi i jego języka. „Wiedziałem” wówczas jeszcze, że nasz język jest gwarą z południa języka białoruskiego i że to właśnie my rozmawiamy bardziej niepoprawnie od kolegi. Być może myślałbym tak i dalej, ale „brzydota” mego języka i jego przesiąknięcia „polonizmami” nie dawały mi spokoju.
O Ukrainie i jakichś tam Ukraińcach nie miałem zielonego pojęcia. Chyba, że z legend o generale Własowie i o „bandach UPA, które znalazły się na śmietniku historii” (z książki do historii dla klasy VIII szkoły podstawowej, nie pamiętam już czyjego autorstwa). Był to temat tak odległy, że utożsamianie się z nim było czymś co najmniej dziwnym. Jednak już w drugiej klasie szkoły średniej natrafiłem na wiadomości, które kazały mi się nad tym zastanowić. Myślę o artykule J. Traczuka w „Kontrastach”, czy słowach ks. G. Sosny w „Wiadomościach PAKP”, który opierając się na „Atlasie gwar wschodniosłowiańskich Białostocczyzny” stwierdził, że mieszkańcy Czyż porozumiewają się gwarą ukraińską. Ale największy wpływ wywarły na mnie słowa moich najbliższych. Mój tato, który uważał się za Białorusina, zakwestionował kiedyś białoruskość swego języka i określił go jako ukraiński. Było to dla mnie czymś tak szokującym, jak dla Polaka, gdyby usłyszał, że jest Rosjaninem. A moja mama, która nigdy nie określała się Białorusinką, przekazała mi doświadczenia swego taty. Otóż mój dziadek, Joachim Andrejuk, w młodości był żołnierzem. Biorąc udział w walkach na frontach I wojny światowej, miał możliwość kontaktu z ludźmi pochodzącymi z różnych rejonów ówczesnej Rosji. Między innymi obserwował różnice jakie dzieliły tych ludzi i jego. Doszedł do ciekawych wniosków. W jego przekonaniu nie powinniśmy się utożsamiać ani z Rosjanami, ani z Białorusinami, lecz wyłącznie z Małorusinami – „chachłami” zamieszkującymi tereny obecnej Ukrainy.
Informacje na tematy ukraińskie coraz bardziej mnie interesowały. Szukanie ich było jednak przedsięwzięciem niezwykle trudnym. Trzeba było dużo szczęścia, aby zdobyć takie materiały. Pamiętam, jak wielką radość sprawiało mi znalezienie chociażby urywka tekstu w jęz. ukraińskim. Przy okazji należy dodać, że nie lada odkryciem dla mnie było rozszyfrowanie alfabetu ukraińskiego. To właśnie wtedy zobaczyłem jak małe różnice dzielą mój język od literackiego języka ukraińskiego. Nareszcie przestałem wstydzić się swego języka. W moich oczach odzyskał on należne mu piękno. Z czasem dowiedziałem się, że mój dialekt nie powstał nie wiadomo jak, lecz jest to najbardziej archaiczna, zachowana do dnia dzisiejszego, forma języka ukraińskiego.
Był to dopiero początek drogi do ukraińskiej tożsamości narodowej. Ale była to droga bez powrotu do przeszłości. Nie mogłem już określić się Białorusinem, nie byłem też jednak przygotowany do tego, aby określić się Ukraińcem. Nie pozwalały mi na to bariery psychologiczne. Rozpoczęły się dla mnie długie lata pełne rozterek, poszukiwań, przemyśleń.
Gdy patrzę na to z perspektywy czasu cieszę się, że mam to już za sobą. Teraz czuję jakiś komfort psychiczny. Nie muszę już nikogo się wstydzić, tak jak to było dawniej, kiedy nawet autentyczni Białorusini nie uważali mnie za Białorusina, gdy wszystko przemawiało przeciwko mej – jakiejkolwiek – przynależności narodowej. Uczucie to można przyrównać jedynie do uczucia człowieka, który po latach odnajduje swoich prawdziwych rodziców, zabranych mu w perfidny i podstępny sposób.