Niczyje dusze z pogranicza

Mirosław Haponiuk, Niczyje dusze z pogranicza, – „Relacje. Tygodnik Wschodni”, Lublin, nr 13/13-19.IV.1989, s. 1, 6-7 (fragmenty).

Są z Białostocczyzny. Wszyscy mieszkają poza nią – w Lublinie lub Warszawie. Oprócz miejsca urodzenia łączy ich brak poczucia przynależności do jakiegokolwiek narodu. Kiedy w jakimś kwestionariuszu trzeba wypełnić rubrykę „narodowość”, przeżywają rozterki: „Co napisać?” I piszą: raz „białoruska”, raz „polska”. Zawsze bez przekonania. Zawsze z poczuciem obcości wobec świata ułożonego w narody. (…)
„Kiedy pytają mnie o narodowość Polacy – mówi mi Mikołaj – to odpowiadam im, że jestem Białorusinem. Kiedy pytają Białorusini, twierdzę, że jestem Polakiem. Nie czuję się jednak ani jednym, ani drugim.
Ktoś obcy, nie bardzo wtajemniczony w osobliwości kresowego życia, a ponadto nazbyt skłonny do klasyfikowania, gdy usłyszy, jak tutejsi ludzie mówią i zobaczy ich wychodzących z cerkwi, wyjaśnia rzecz prosto: są to prawosławni Białorusini. To prawda, że czują się związani z prawosławiem. Nawet wówczas, gdy nie są religijni, coś ich łączy ze wschodnim chrześcijaństwem – z wiarą ich ojców i dziadów. Wątpliwości wzbudza dopiero domniemana przez przygodnego przybysza białoruskość i to pomimo tego, że zgodni są co do ich białoruskości nie tylko „prawdziwi Polacy”, ale i prawdziwi „Białorusini”, twierdzący z wyrzutem, że to ich spolonizowani współplemieńcy. Często dodają także, że ta polonizacja ich współziomków jest pochodną różnych działań administracyjnych.
To prawda, że niejednokrotnie utrudniano dzieciom dostęp do białoruskiego słowa. Ale pamiętać trzeba również o tym, że nawet tam, gdzie istniała możliwość uczenia białoruskiego w szkołach, rodzice często z tej możliwości nie korzystali. Nie da się tych decyzji tłumaczyć wyłącznie konformizmem, gdyż są one wynikiem dosyć powszechnego odczucia, szczególnie na południu województwa białostockiego, że język białoruski jest językiem obcym.
„Jaki tam ze mnie Białorusin – mówi Andrzej. – Nie umiem po białorusku czytać i mówić. Nawet mój pradziadek, który prawie zupełnie nie mówił po polsku, nie czuł się Białorusinem. O jakiej polonizacji tu mowa? Tak, po „swojemu”, po „chachłacku” umiem mówić. Ale to przecież nie jest białoruski! Nie czuję się także Polakiem, chociaż polskie dzieci w polskiej szkole uczę języka polskiego i to, jak sądzę, nie najgorzej.
Spotykam również ludzi, którzy władają językiem białoruskim, absolwentów liceum białoruskiego z Hajnówki czy Bielska, którzy nie czują się Białorusinami, gdyż mowa ich rodziców jest odległa od literackiej białoruszczyzny.
Jeszcze dziadowie na pytanie o narodowość odpowiadali, że są „tutejsi” albo „ruscy”. Lub inaczej – „prawosławni”. (…) Później, w 1939 roku, Białostocczyzna wcielona została do radzieckiej Białorusi i powiedziano im: jesteście Białorusinami i już. Tych, którzy mieli wątpliwości (byli to najczęściej tutejsi Polacy, chociaż nie tylko), wysyłano, aby dokładnie przyjrzeli się realiom budowy socjalizmu na Syberii lub w Kazachstanie.
Po wojnie powtórzono to, aby nie łamać sobie głowy z jakimś narodowym galimatiasem. Nie wszyscy jednak w tę białoruskość umieli uwierzyć. Szczególnie wielu niezdecydowanych mieszkało na południe od Narwi, gdzie mowa białoruska brzmiała obco, jakoś dziwnie, a nawet odrobinę śmiesznie.
Moi rozmówcy przejęli po ojcach i dziadach to narodowe niezdecydowanie i wnieśli w nową sytuację – we współczesność, w polską teraźniejszość. Są wśród nich studenci, pracownicy naukowi, lekarze i artyści. Otoczeni zewsząd żywiołem polskim, żyją jego życiem, podzielają namiętności, radości i troski, a jednak czują się w nim obco. Niektórzy stoją u progu znakomicie zapowiadających się karier, wielu bywało w świecie, i to nie tylko przy zmywaniu talerzy, a jednocześnie ich jedyną prawdziwą ojczyzną jest mały białostocki kraniec Polski. Nie mogą o sobie powiedzieć, jak ich przodkowie, że są „tutejsi”, a jeśli już, to co najwyżej „tamtejsi” i wskazać za Bug.
„Moja ojczyzna – twierdzi Piotr – to wieś, w której się urodziłem i ludzie tam mieszkający. Tutaj, w Warszawie, nie czuję się do końca u siebie, chociaż mieszkam już 14 lat. Ale cóż na to poradzę? Przecież nikt nie wybuduje politechniki w mojej wsi, a w POM-ie elektronik z naukowym zacięciem chyba się nie przyda.”
Inni szukają ucieczki w jakichś kosmopolityzmach, panslawizmach, internacjonalizmach, czują się obywatelami świata, Europy lub tylko Europy Środkowej.
Jednak wszystkie te pomysły to rozpaczliwe próby znalezienia sobie jakiegoś miejsca, skazane na niepowodzenie usiłowania rozwiązania tej skomplikowanej sytuacji emocjonalnej. (…)
Najczęściej swoją prawosławną ruskość skrywają z lęku przed śmiesznością i pogardą lub tylko dla wygody. Każda ich deklaracja domaga się komentarza i trzeba tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć… Jednak i to tłumaczenie nieraz zdaje się na nic, gdyż na koniec i tak pada zwykle pytanie: „To kim ty w końcu jesteś – Białorusinem czy Polakiem?” Jak wyjaśnić komuś niekresowemu, że dwaj bracia mogą deklarować dwie różne narodowości i wcale te opcje nie muszą dziwić ani różnić. Wiedzą, że białoruskość jednego podobna jest do polskości drugiego – równie są chybotliwe i niepewne. (…)
Najczęściej zamykają się w rodzinnym domu. Nie do końca wtopieni w polskość, przez ostrożność nie obnoszą się za bardzo ze swoją „ruskością”. Chowają się przed pogardą i śmiesznością, protekcjonalizmem i ironią, skazując się na nieobecność ze szkodą dla siebie i dla tych, pośród których żyją. Jeżeli już tłumaczą się ze swoich zawiłych uczuć i rodowodów, to tylko najbliższym przyjaciołom – tym, na których rozum i wrażliwość liczą. Nieraz okazywało się, że przecenili ten rozum i wrażliwość. Nie zawsze nawet we własnym domu znajdują spokój i ukojenie.
Piotr opowiada mi o małżeństwie swojego kolegi: „Wszystko układało się dobrze, aż przy okazji jednej z normalnych kłótni żona powiedziała mu: „kacap”. To nic, że po chwili zrozumiała, zaczęła się wycofywać, tłumaczyć, przepraszać. Pozostała w nim zadra. Teraz niby jest dobrze, ale jakoś inaczej.”
Jerzy, którego żona też jest katoliczką, mówi, że gdyby wiedział, ile upokorzeń będzie go czekało przed ślubem – nigdy nie zgodziłby się na ślub kościelny. Robiono jakieś dziwne trudności, sugerowano, aby przeszedł na katolicyzm, były aluzje i niekończące się papierki. Jego znajomi zawarli taki mieszany ślub w Berlinie Zachodnim, gdzie obyło się bez zamieszania, zbędnych kłopotów i prób nawracania zbłąkanej owieczki na słuszną drogę.
Niektórzy z nich mówią o sobie, że są Białorusinami, i to nawet wówczas, gdy nimi się nie czują, białoruskiego nie znają, a nawet podlaską gwarą swoich dziadów posługują się niepewnie. Czasami umieją uwodzić polskie serca swoistym kresowym czarem, wylewną wschodnią duszą, przepastnym gardłem czy też hajdamacko-kozackim temperamentem. Wschodnia dusza ma dla Polaków swoisty charme, ale są to fascynacje płytkie, folklorystyczne, odgrywane na źle nastrojonej strunie dla uszu o lichym słuchu.